czwartek, 19 września 2019

„Cząstka pomarańczy” - recenzja #80

Autor: Lidia Tasarz

Wydawnictwo: Psychoskok

Data premiery:
23 października 2018 roku

Liczba stron: 762

Kategoria:
literatura młodzieżowa

Moja ocena: 1/10











„Cząstka pomarańczy”, to pozycja, po której spodziewałam się przyjemnej, lekkiej lektury, idealnej dla nastolatków. Najwidoczniej miałam wobec niej za duże oczekiwania, bo gdy się załamałam, przeczytawszy kilka pierwszych stron, to stan ten utrzymał się ze mną aż do końca…


„Cząstka pomarańczy” to opowieść o Majce, którą poznajemy na początku roku szkolnego. Dowiadujemy się, że do szkoły wróciła po półrocznej nieobecności, której powody poznajemy już po kilku stronach. Maturzystka pół roku wcześniej została zaproszona na casting i dzięki niemu trafiła na plan filmu Twilight, w którym miała być odtwórczynią głównej roli.
Dziewczyna boryka się z tęsknotą za poznanym na planie Taylorze, odtwórcy roli Jacoba. Okazuje się, że i ten żywi do niej niezwykłe uczucia i już niedługo stają się parą.
Akcja powieści dzieje się przez 16 miesięcy. W tym czasie towarzyszymy bohaterce w trakcie akcji promocyjnej Twilight oraz nagrywaniu kolejnych filmów, a także poznajemy jej niezwykłą codzienność, gdy zaczyna być sławna.


Muszę przyznać, że od dawna nie dłużyło mi się czytanie żadnej książki, tak bardzo, jak czytając „Cząstkę pomarańczy”. Przez cały czas wmawiałam sobie, że na pewno w końcu będzie lepiej, jednak gdy doszłam do ostatniego rozdziału, musiałam pogodzić się z faktem, że ta książka jest naprawdę zła.

Gdy zapoznamy się z opisem z tyłu książki (który przecież często jest jedynym źródłem informacji o fabule, gdy rozważamy jej zakup w stacjonarnej księgarni!) dowiadujemy się, że powieść jest inspirowana znaną serią „Zmierzch”. Początkowo sądziłam, że inspiracja będzie polegała na podobieństwie bohaterek, które żyją w trójkącie miłosnym. Dopiero czytając, zorientowałam się, że to typowe fan-fiction - główna bohaterka gra Bellę, a pozostali bohaterowie to koledzy z obsady. Powiedzmy, że to jeszcze można by przeboleć, w końcu to nasz brak zorientowania się głębiej. Jednak nie rozumiem, dlaczego imiona i nazwiska wszystkich osób z prawdziwej obsady zostały zmienione — oczywiście poza imieniem Taylora (który tu nazywa się Luther, a nie Lautner). W końcu wszyscy wiemy, że w ekranizacji bestsellera Stephenie Meyer (która tu występuje pod swoim nazwiskiem!) Edwarda grał Robert Pattinson, a taką Rosalie - Nikki Reed. Więc po co mieszać nam w głowach? Moim zdaniem był to bardzo sztuczny zabieg, utrudniający wyobrażenie sobie bohatera, którego łatwo moglibyśmy sobie zobrazować, gdyby tylko wykorzystano prawdziwe nazwiska.

Kolejnym moim zarzutem są opisy zauroczenia bohaterki. Jakie to było mdłe! Miałam wrażenie, że do opisu, jaki to Taylor jest cudowny i wspaniały wykorzystano tusz z krwi jednorożca i do tego wymieszano ją z piankami i żelkami. Jeden raz można to było przeżyć. Ale jak takie wyznania czyta się mniej więcej co stronę to już ma się dość. Szczególnie gdy trafiamy na ten niezwykły fragment, opisujący emocje Mai w trakcie miłosnego uniesienia:
Jak to możliwe, że Ziemia pozostała na swojej orbicie? Jak to możliwe, że obracając się, nie zmieniła prędkości? Jak to w końcu możliwe, że nie odleciała gdzieś w otchłań Wszechświata tak, jak my odlecieliśmy? Nie mam pojęcia.

Dodajmy, że narracja bohaterki przypomina relację czternastolatki, nie osoby pełnoletniej. Ona i jej przyjaciele to osoby, które przystępują w końcu do matury! Gdy przyjeżdża do niej Taylor, który przecież nie mówi po polsku, dziwnym trafem tylko ona i jej rodzice są w stanie zrozumieć, co ten do nich mówi. Autorka, poprzez komentarze bohaterki, która patrzyła z pobłażaniem na szkolnych kolegów, przedstawiła polską młodzież, jako taką, która nie rozumie i nie wypowie nawet najprostszych zdań w języku angielskim, takich jak: dzień dobry, jak się masz czy napijesz się czegoś. Dla porównania, gdy Maja potrzebuje osoby do pomocy i przyjeżdża Natalia, dziewiętnastoletnia Polka ze Szczecina, dziewczyna nie ma problemu z mówieniem po angielsku. Tu pojawia się pytanie: czy zdaniem autorki młodzież z Torunia jest całkowicie zamknięta na świat i chociaż piszą na maturze języki obce, to nic z nich nie rozumie? A może jej zdaniem to młodzież ze Szczecina jest tak wielce uzdolniona? (Jeśli to drugie, to miło mi, jako szczeciniance, no ale bez przesady)!

Sposób prowadzenia narracji w tej książce jest bardzo sztuczny i sztywny. Do tego mam wrażenie, że autorka zapominała, o czym napisała jeszcze kilka stron wcześniej. Często zdarzało się tak, że wprowadzała pewien fakt i rozwijała jego kontekst, po czym po np. dwóch stronach ZNOWU wprowadzała ten sam fakt i ZNOWU go rozwijała tak samo — a czasami nawet gorzej, zmieniała podejście bohaterki, więc już nie wiedziałam, czy dziewczyna z rana się zaskoczyła, czy dopiero na planie... A może tak naprawdę wiedziała, tylko jest taką świetną aktorką, że wmówiła sobie zaskoczenie?

Bohaterka zachowuje się bardzo infantylnie — w końcu jak inaczej można nazwać deklarację miłości po dwóch dniach związku i oświadczyny po 5 miesiącach, gdy ma się 18 lat? Można by pomyśleć, że bohaterka została wykreowana na taką głupiutką. Jednak nie! W jej kręgach takie oświadczyny to normalka! Oświadczyny po dwóch miesiącach znajomości? Pewnie! Ciąża i ślub? Pewnie! Najwidoczniej w tym świecie wszyscy dają sobie pierścionki, bo tak wypada.

Paradoksalnie, autorka bardzo skrupulatnie chce opisywać wydarzenia z filmu. Nawet porównuje, co pojawiło się w książce, a co w filmie zostało zmienione. Tylko dlaczego? Skoro mamy udawać, że to całkowita fikcja, dlaczego nie pójść na całość i nie napisać czegoś od siebie, pozmieniać kilku scen? Chociaż najbardziej to mi się „podobało”, gdy nagrywano scenę ogniska. W świecie autorki to natura dostosowuje się do historii, nie historia do natury. A przykład macie poniżej:
Jedyną dobrą stroną wzmagającej się ulewy było to, że olbrzymie krople już nie bębniły w brezentowy dach nad nami. Przeszły za to w jednostajny szum. Okazało się, że dźwięk padającego deszczu do złudzenia przypominał odgłos pieczonych, skwierczących kiełbasek. Gilbert ciągnął więc swoją opowieść, a nad naszymi głowami „skwierczały kiełbaski”.
Moim zdaniem bohaterka nie zauważyła, że to był kwaśny deszcz, którego odczyn reagował z brezentem i go wypalał, ale z jej kiełbaskami spierać się nie będę.

Gdy zaglądam czasem do innych recenzji, nie mogę uwierzyć, że ludzie polecają tę pozycję młodzieży. Należę do tzw. grupy docelowej i z całą pewnością mogę powiedzieć, że trzeba mieć naprawdę duże skłonności masochistyczne, by po tę pozycję sięgnąć. Ja miałam wrażenie, że z każdym rozdziałem moje IQ spada.


Chciałabym znaleźć coś pozytywnego w tej pozycji. Ale no żaden z bohaterów mi na to nie pozwolił. Co za rodzic wysyła samotnie swoje dziecko do Ameryki? Co to za ochroniarz, który nie umie upilnować pracodawcy? A gabaryty tej pozycji są po prostu zabójcze. Pierwszy raz mam aż tak złe zdanie o książce, ale ta po prostu sprawiła, że na kilka dni rzuciłam jej czytanie, bo wolałam patrzeć w telewizor, niż się męczyć takimi głupotami. Zdecydowanie nie polecam Wam tej pozycji.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Psychoskok

Czytaliście tę pozycję? Jak podchodzicie do fan-fiction? Dajcie znać w komentarzach!

Do przeczytania!
Pozdrawiam!
Lexi D.

5 komentarzy:

  1. Chciałam przeczytać tę książkę, ale teraz już wiem, że będą je omijać szerokim łukiem. 😊

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna recenzja i szanuje za szczerość.
    Ps. Zmień tło, bo ten niebieski zniechęca i utrudnia czytanie

    blog youtube

    OdpowiedzUsuń

Jak już tu jesteś, to może zostawisz coś po sobie? Dzięki!